-

Greenwatcher : "Od kiedy nie jesteśmy karmą dla wielkich kotów, boimy się samych siebie"

Dmuchawców jest za dużo

Przecież ludzi jest już ponad 7 mld, a będzie jeszcze więcej! To powszechny antropofobiczny lament ekologii głębokiej i ekologii kanapowej. Jesteśmy jedynym gatunkiem, który odkrył rozmiar Ziemi, policzył się i uznał, że ma zbyt wiele niepotrzebnego i szkodliwego rodzeństwa. Ten wyjątkowy w świecie przyrody punkt widzenia oraz samotność jedynej, zamieszkanej przez ludzi, biosfery we wszechświecie sprawia, że wyobrażamy sobie jedno mrowie, jedno zatłoczone ludzkie mrowisko. Global swarming – globalne zarojenie, jak ironicznie zauważył Daniel Engber w roku 2007 – to bardzo udana parafraza już zakotwiczonego w kulturze global worming.

Zwolennicy depopulacji chętnie uczyniliby któryś z miliardów, pierwszy lub drugi, światową normą dla przeludnienia. Choć nie znalazła się jeszcze w siedzibie Międzynarodowego Biura Miar i Wag w Sèvres, to straszy się nią kolejne pokolenia, winiąc urodzonych za to, że żyją w rzekomym nadmiarze. Dlaczego na inne organizmy nie spoglądamy w ten sam sposób –  jako nadlicznych kolonizatorów, obciążających Ziemię? Tylko w tym wypadku można się zgodzić z ekologistami, że antropocentryzm jest błędną perspektywą. Iluzję przeludnienia dopełnia także to, że chcemy odnaleźć w przyrodzie coś takiego jak nasz gatunek. Nie chodzi tylko o rozmiar, bo z tym nie byłoby problemu, ale coś o podobnej zdolności do sukcesu osobniczego, populacyjnego i wreszcie gatunkowego, mierzonego – a jakże by inaczej – miarą ekologiczną. Być może to poszukiwanie jest w ogóle nieuzasadnione, a powinniśmy się raczej zastanowić, czy możliwe jest by drugi taki sam gatunek w przyrodzie był. A wracając do rozmiaru, mam wrażenie, że powszechnie nie docenia się osiągnieć badaczy mikroświata eukariontów i prokariontów. Krętek blady to także gatunek i lepiej go nie lekceważyć tylko dlatego, że jest niewidoczny. 

Gdy sięgamy do magazynu pamięci, by się z czymś porównać, pierwsze co przychodzi nam do głowy to kolonijne zwierzęta: mrówki, termity, pszczoły. Chcemy w jednym miejscu zlokalizować porównywalną grupę osobników, tak jakby człowiek również żył w jednej kolonii, a przecież tak nie jest. Na Ziemi nie ma jednego ludzkiego skupiska, choć jak na razie jest ona jedynym miejscem, gdzie te skupiska są. To samo możemy przecież powiedzieć o każdym innym gatunku. Niebanalne byłoby zaś oświadczenie, że na planecie jest za dużo osobników któregoś z nich. Taka deklaracja jest z gruntu niepoprawna, a wygłaszający niemal natychmiast zostaje obdarzony stygmatem ekologicznego obskuranta. Czy ktoś słyszał, że na Ziemi jest za dużo osobników mniszka lekarskiego? Na trawniku, na polu golfowym to pewnie tak, ale na całej planecie? To po prostu głupie, ale nie w przypadku człowieka. Obskurantami nie są ci miłośnicy przyrody, którzy w jej imieniu chcą eliminować osobniki jednego gatunku na rzecz sukcesu drugiego. Nie mam wcale na myśli myśliwych. Estymę „ekologa” osiąga bowiem ten, kto jest np. za krucjatą przeciw sójkom, bo wyżerają jaja i pisklęta ptaków śpiewających. Jest za dużo sójek co skutkuje spadkiem liczebności gamoniowatych – jak się okazuje – wesołków, które bez pomocy wrażliwych ludzi zginą, ze śpiewem na dziobie. Popełni błąd ten, kto stosując ten sam algorytm powie, że jest za dużo komarów i trzeba je eliminować bo roznoszą śmiertelną malarię, zmniejszającą liczbę ludzi. Okazuje się, że człowiekowi nie przysługuje taki przywilej jak wesołym ptaszynom.

Nasze rodzime mrówki gniazdują w plemionach, liczących od kilkuset do kilku tysięcy osobników. Nawet jeśli podczas zbierania grzybów często widujemy mrowiska, to kilka tysięcy mrówek pomnożone przez kilka napotkanych kopców, które z reguły omijamy z daleka jako pamiątkę bolesnych spotkań z tymi maluchami, nie jest tak straszne jak miliard lub jego wielokrotność. Co innego w przypadku mrówek, które upodobały sobie wielkie liczby. Ich pojedyncze kwatery są w sieci gniazd superkolonii. Jedna z pierwszych rozpoznanych w Japonii, oszołomiła naukowców rozmiarem mrówczej monarchii, która zajmowała prawie 3 km2. Aparat poznawczy nauki nie dysponuje narzędziem spisu powszechnego takiego mrowia. Nie jesteśmy w stanie policzyć nawet wszystkich ich stanowisk, dlatego doniesienia o takich koloniach operują „niezliczonymi” milionami gniazd i „niezliczonymi” miliardami osobników. Właśnie tak „wymierzoną” superkolonię znamy z Włoch i Hiszpanii. Zajmuje ona 6 tys. km wybrzeża Morza Śródziemnego i Atlantyku. Oczywiście granice państw ludzi nie mają znaczenia dla cesarstwa argentyńskiej mrówki. Osobniki z rożnych królestw mrówczego imperium, oddalonych od siebie o kilometry, nie są wobec siebie agresywne i aklimatyzują do funkcji napotkanego gniazda i grupy. Pecha ma ta mrówka, która trafi na gromadę sióstr swojego gatunku lecz z innej superkolonii – bez śmiertelnej bijatyki się nie obejdzie. Argentyńska mrówka Linepithema humile jest utrapieniem całego wybrzeża Morza Śródziemnego, ale już skutecznie wędruje ku północy Europy, nie przejmując się zimnem. Efekty jej obecności znane są z Nowej Zelandii, wysp Pacyfiku – z Wielkanocną na czele, oraz z Australii, Japonii i Stanów Zjednoczonych.

Konkwista w Hiszpanii, tym razem z zachodu na wschód, objawia się utratą lokalnej różnorodności. Żywa biomasa niezliczonych miliardów osobników wymaga przestrzeni i pokarmu. W sąsiedztwie superkolonii giną, na skutek konfrontacji oraz współzawodnictwa o pokarm, rodzime mrówki i inne tubylcze owady. Skutkuje to zaburzeniami w ekosystemach, które dotykają inne grupy organizmów, np. zerwane zostają stare układy między mrówkami i roślinami. Nie wszystkie diaspory trafiają w mrówcze zaprzęgi, a przez to rośliny migrują znacznie wolniej bądź wcale. Najeźdźca lepiej chroni mszyce przed drapieżnikami, co skutkuje nie tylko spadkiem ich liczebności oraz zamieraniem roślin, ale co doprowadza do bankructwa sadowników, ogrodników i rolników. Zarozumiali przedstawiciele Homo sapiens porównują wielkość i dynamikę populacji argentyńskiego drobiazgu tylko z „plagą” ludzkiej społeczności. To człowieka winią za sukces gatunkowy mrówki, która przecież perfidnie wykorzystała nasze zdolności do podróży. Co więcej, ludzie o wrażliwych ekologicznie sercach (za prof. Szyszko) łatwo rozgrzeszają tego gapowicza za plądrowanie ekosystemów i spadek „świętej” bioróżnorodności. Winę przecież zawsze ponosi – któż by inny – człowiek.  

A propos plag, mrowie pasikoników na łące nie kolonizuje naszej wyobraźni tak skutecznie, jak kopce mrówek czy pełne pszczół ule, ale gdyby się one zebrały ... Obecnie szarańcza trwoży tylko tych, których pola były i są na szlaku wędrówki rojów. Jeśli jednak wielka liczebność żywych organizmów winna przerażać, to z niektórymi pasikonikami nie mamy się co mierzyć. Roje 40 mln osobników nie należą do zjawisk wyjątkowych w historii, a przecież i mniejsze ogołacają ziemię ze wszystkiego co zielone. To co zostaje po takim nalocie, a nie żywi się martwymi konikami polnymi, zdycha lub umiera z głodu, jak na pustyni. Wiele z lodowców zachodniej części Stanów Zjednoczonych nieprzypadkowo zostało nazwane Grasshopper Glacier. Po prostu lód uwalniania nieprzeliczone szczątki pasikoników, które kiedyś poleciały o jedną łąkę za daleko. Największy z udokumentowanych rojów, w roku 1874, objął powierzchnię ponad 500 tys. km² środkowej części Ameryki Północnej – to więcej niż cała Polska. By w krótkim czasie dokonać spustoszenia na takim obszarze musielibyśmy użyć czegoś z arsenału broni masowego rażenia. Dla ponad 12 miliardów wegetarian jednego gatunku Melanoplus spretus – pełzających, skaczących i latających w poszukiwaniu następnych żerowisk – rzecz nie wydawała i nie wydaje się trudna. Ostatnie wielkie roje pasikonika z gór skalistych widziano prawie dokładnie wtedy, kiedy Othmar Zeidler po raz pierwszy otrzymał w laboratorium chemicznym dichlorodifenylotrichloroetan. DDT – ten skrót w odniesieniu do nazwy wydaje się zasadny – nie zabiło jednak tego uskrzydlonego skoczka. Właściwości owadobójcze związku chemicznego rozpoznano prawie 70. lat później. Dopiero wtedy, to jest w latach 40. XX w., zaczęto go powszechnie stosować w środkach handlowych. Rozpoczęto od wytłuczenia, wśród frontowych żołnierzy, roznosicieli tyfusu plamistego: wszy i pcheł. To między innymi dzięki DDT zapomnieliśmy o miliardach małych i niewidocznych pasożytów naszych ciał, z riketsjami na czele. Cóż za paradoks. Przez środek owadobójczy, którego trzy litery są dla ekologistów niczym płachta na byka, utraciliśmy prawdziwy obraz rzeczywistości natury: wgryzającej się w nasze ciała, pijącej krew, degradującej naczynia krwionośne, niszczącej układ nerwowy, osłabiającej i zabijającej dorosłych oraz dzieci. Nie słyszałem by miłośnicy powrotu do natury masowo  porzucali środki higieny i dezynsekcji na rzecz towarzyskiego iskania. Ich obecność można by wyczuć z daleka i każdy by wiedział z kim ma nieprzyjemność. Przecież dla wielu z nich, to co naturalne jest ważniejsze niż śmierć milionów ludzi w epidemiach tyfusu i malarii.     

Wśród biblijnej dziesiątki plag nie było przeludnienia. W czasach exodusu żyło na Ziemi prawdopodobnie od 30 do 50 mln ludzi. Pomijając ekologiczny światopogląd faraona, możemy być pewni, że jeżeli był zainteresowany depopulacją – to swoich wrogów. Jednak ostatecznym efektem większości plag było zmniejszenie liczby jego poddanych. W niespotykanym nadmiarze, po zatruciu wód Egiptu – w tym Nilu (Woda Nilu zamieniła się w krew. Ryby rzeki wyginęły, .... Krew była w całym kraju egipskim), pojawiały się: żaby, insekty (wszy/pchły/komary), muchy i wspomniana szarańcza. Niektórzy łączą te wydarzenia w ogniwa jednego łańcucha klęsk ekologicznych. Także zatrucie wody, pomór bydła i owrzodzenie Egipcjan upatrują jako skutek działalności mikrobów, glonów i grzybów. Jeszcze nie słyszałem o tym, by ktoś próbował odebrać Bogu sprawstwo tych ekstremalnych zjawisk, ale jestem dziwnie pewien, że kiedyś natknę się na wzmiankę, w której winę za wydarzenia sprzed 3 tys. lat przypisze się człowiekowi (np. zanieczyszczenie). Gdyby dzisiaj zdarzyły się boże plagi zmniejszające liczbę ludzi – pomińmy na chwilę biblijne przymierze – to po pierwsze i w większości uznalibyśmy, że ich przyczyną jest człowiek. To oczywiste: stało się „to” dlatego, że ludzie naruszyli równowagę ekologiczną, zdestabilizowali jakieś ekosystemy, ostatecznie nawet cały ekosystem Ziemi. To ostanie najłatwiej powiedzieć, a najtrudniej testować i zdezawuować, dlatego najczęściej jest ono artykułowane. Po drugie, nawet siedmiokrotne zmniejszenie populacji byłoby uznane i ogłoszone, przez przynajmniej niektórych, za uwolnienie Ziemi od szkodliwego nadmiaru ludzi. Współczesna cywilizacja Zachodu, która jest tak wrażliwa o los dzikiej przyrody, nie obawia się plag i śmierci miliardów ludzi. Jeśli byłoby inaczej nie walczylibyśmy ze zmianami klimatu, ale gromadzilibyśmy zapasy na klika lat powulkanicznego zachmurzenia, które jest o wiele bardziej realną i bliższą perspektywą przyszłości.  

Nie tylko nadmierna liczba osobników, ale rozprzestrzenienie ma być kolejnym dowodem w palecie ludzkiej niegodziwości. Człowiek zajął przecież wszystkie kontynenty. Jest jedynym gatunkiem tak licznym i o tak szerokim zasięgu występowania. Jak już wspomniałem nie zamieszkujemy lądów w całości, a co więcej nie stanowią one większej części powierzchni Ziemi. To oceany pokrywają prawie 3/4 planety, a tu nie mamy stałych siedzib. Niektóre części są dla nas bardziej nieprzyjazne i niedostępne niż powierzchnia Księżyca, a ich przeważające przestrzenie mogą się wydawać puste. Jeśli jednak spojrzymy na kroplę wody, okiem uzbrojonym w szkło powiększające, to możemy doznać wstrząsu od bogactwa życia i liczby jego reprezentantów.

By zobaczyć kryla nie potrzebujemy mikroskopu, bo to wprawdzie mały, ale jednak kilkucentymetrowy, skorupiak toni wodnej. Właściwie nie sposób go nie zauważyć, albo lepiej byłoby powiedzieć nie docenić, ponieważ prawie 90 gatunków z rzędu szczętek stanowi nieprzeciętny, ważny element łańcucha pokarmowego oceanów. Bywa, że kryl jest jedyny w menu wielu gatunków innych zwierząt, nie tylko mórz. Większość gatunków kryla występuje we wszystkich oceanach, ale nie wszędzie – analogicznie jak człowiek na lądzie. To oczywiste, że nic co jest tak powszechne nie mogło umknąć naszej uwagi, a tym bardziej coś co jest tak niebywale liczne. Ławice dwugramowych „gigantów” kryla arktycznego – a jest to jeden z większych gatunków – opisujemy nie liczbą osobników lecz wagą, bo to prostsze dla naszego umysłu. Biomasę osobników tego gatunku umieszcza się pomiędzy 400 mln a 500 mln ton, a maksymalnie szacuje się nawet na 725 mln ton. Jeśli 100 mln ton (zakres błędu pomiaru) tych istot nie trapi badaczy, to daje to wiele do myślenia o naszych zdolnościach poznawczych – a jest to przecież gatunek jeden z najlepiej rozpoznanych spośród rodzaju. Dodatkowe zakłopotanie sprawi nam pojęcie cyfr opisujących to zwierzę, bo na co dzień się nie posługujemy się liczbami z 18. zerami. Kryla arktycznego reprezentuje kilka może kilkanaście trylionów osobników, które razem mogą stanowić dwa razy więcej niż biomasa wszystkich ludzi na Ziemi. Jeśli nie jesteśmy w stanie objąć wyobraźnią liczby osobników kryla arktycznego, to co z innymi mieszkańcami mórz i oceanów? Przecież kryl aktywnie łowi fito i zooplankton, a więc jak liczne są jego ofiary?

Nie dość, że jesteśmy zbyt liczni, że zajęliśmy wszystkie kontynenty, to jeszcze rozwijamy się jak żaden inny gatunek. Ten stereotyp podważono w roku 1972, w raporcie ekonomiczno–demograficznym pt. Granice wzrostu, choć mam uzasadnioną wątpliwość czy takie były intencje autorów. W tym światowym bestsellerze porównano dynamikę procesów demograficznych i ekonomicznych, którymi analizujemy własną populację, z wykładniczym przyrostem osobników w kolonii drożdży. To pouczające, bo drożdże imponująco się mnożą, gdy mają na podorędziu jakieś cukry proste. Gdy już zabraknie im tego surowca, spektakularnie, masowo giną. Ta drożdżowa metafora, przyszłego finału gwałtownego wzrostu liczby ludności, niespotykanego w historii, była bardzo udana i zrozumiała dla czytelników. W okresie ich dojrzałego życia kolejny miliard ludzi narodził się w kilkanaście lat. Między rokiem 1959 a 1974 liczba ludności wzrosła z 3 do 4 miliardów. Żadne inne pokolenie nie doświadczyło wcześniej takiego tempa i co ważniejsze nie było jego świadome. Nigdy wcześniej i w takiej skali, nie została rozbita bombą demograficzną wyobraźnia czytelników, słuchaczy i telewidzów. Dodatkowo w roku 1973, a więc w rok po wydaniu książki, dotknął mieszkańców Zachodu naftowy kryzys cenowy. Zwykle ekscytujemy się nim spłycając zjawisko do ceny za baryłkę, która przed feralnym rokiem wynosiła realnie około 10 dolarów, a skoczyła do 50 w połowie lat 70. i prawie do 90 w roku 1980. Przede wszystkim – niestety,   zdumiewa nas to niemal niewiarygodne 10 lub nawet 50 dolarów, ale ówczesne odczucia były naprawdę pełne trwogi. Przeciętny posiadacz samochodu i kosiarki, klimatyzatora i pieca, był przyzwyczajony nie tylko do niskiej ceny ropy, ale do tendencji jej obniżania. Od drugiej wojny światowej cena ropy utrzymywała trend spadkowy. Analitycy rynku wiedzieli jednakże więcej. Otóż cena wydobycia ropy i sprzedaży spadała nie od trzydziestu, ale od co najmniej stu lat. Aż tu nagle wzrost, z roku na rok, i to jaki! Zdumiewające tempo wcześniej nie spotykane, tak jak przyrost liczby ludzi. Te dwa wydarzenia spowodowały, że jedni poczuli się jak drożdże w słoiku z brakującym cukrem, a inni doświadczyli, że można wydobywać mniej surowca, a sprzedawać go za wyższą cenę. Ta skoczyła nie dlatego, że zwiększyła się liczba ludzi, że złoża roponośne uległy wyczerpaniu, że pogorszyły się warunki wydobycia, ale z powodu embarga na jego dystrybucję. Nie możemy więc mówić o kryzysie surowcowym, który miałby wynikać z faktu oddania się rozpuście mnożenia i konsumpcji, porównywalnej jednokomórkowym grzybom. 

Granice wzrostu były, jak na obecne standardy, dalekie od ekologistycznego moralizowania. Przedstawiały alternatywy skutków rozwoju przy wyczerpujących się surowcach, zwiększającym się zanieczyszczeniu środowiska i zniszczeniu przyrody. Książkę przetłumaczono na 30 języków, w tym na język polski, a wydano ją w ponad 12. milionach egzemplarzy. Do dziś jest to jedna z najlepiej sprzedanych pozycji z dziedziny prognozowania przyszłości człowieka i jego środowiska. Akcentuję tę przedmiotowość środowiska, którą zastosowano w tekście sprzed 40 lat, bo obecnie potraktowano by taką narrację jako ekologiczne bluźnierstwo. Bezmózgie drożdże, które przywołano zaledwie w kilku zdaniach by ostrzec ludzi przed nadmiarem ludzi, potraktowano bardzo krzywdząco. Przez dekady odwoływano się tylko do ich umiejętności masowego pączkowania – wciskając jednocześnie ludzi obdarzonych mózgiem i rozumem w słoik – a nie wspominając nic o ich „niezliczonej” liczebności. To niesprawiedliwe wobec tych organizmów, które tak bezlitośnie eksploatujemy przy wypiekach i wyrobie napojów wyskokowych. W przemysłowym browarnictwie, gdzie wykorzystuje się drożdże gatunku Saccharomyces cerevisiae, na jednym z etapów procesu fermentacji liczba ich osobników wzrasta w litrze zawiesiny w kadzi do kilkunastu miliardów, a to naczynie może mieć, co najmniej, kilka tysięcy litrów. Gdy zechcemy użalać się nad zbyt wielką liczbą osobników własnego gatunku, to proponuję przy kuflu piwa. Będziemy mieć co najmniej dwa powody do poprawy nastroju. 

Mrówki, pasikoniki, drożdże – jak można porównywać je z ludźmi? No cóż, równość wszystkich organizmów to jeden z dogmatów ekologii głębokiej. To ona stawia znak równouprawnienia i równorzędności pomiędzy człowiekiem i roztoczem, zagnieżdżonym na krawędzi powieki u podstawy włosa. Czy tego chcemy czy nie jest ich więcej niż nas, bo akurat te pajęczaki naszych ciał są bardzo towarzyskie. Ich gromadne życie, na przykład takiego – nomen omen – nużeńca ludzkiego, zwykle kończy się stanem zapalnym, gorączką, bólem, ropniem. Skoro ludzi jest za dużo to i ich jest za dużo. Wzywając do zmniejszenia populacji do 1 mld ludzi, chcemy pozbawić siedliska życia wielu miliardów nużeńców. Jak wybrnąć z tej pułapki ekologizmu?

Kryteria oceny sukcesu gatunkowego mogą być różne, ale w czołówce z nich na pewno znajdzie się: liczebność, szeroki zasięg geograficzny, wielkość biomasy, płodność, mobilność, przeżywalność, kondycja zdrowia i czas trwania życia osobnika. W tych wszystkich konkurencjach odnosimy sukces choć do podium nam daleko. Zamiast triumfu dominuje smutek i powszechne deprecjonowanie osiągnieć pokoleń. To ciekawe, że niewiele po tym jak przestaliśmy być "karmą dla kotów" – to genialne spostrzeżenie Petera Worda – zaczęliśmy odczuwać strach z rozmiaru własnego sukcesu. Żadnej radości. Pierwszy miliard – ideał depopulacjonizmu – osiągnęliśmy na przełomie wieku XVIII i XIX. Bez 24-godzinnej telewizji informacyjnej i smatrfonów niewielu o tym w ogóle wiedziało. Zresztą to i tak bez znaczenia bo większość była analfabetami, a elity piszące i czytające były już wystraszone, po lekturze eseju Malthusa, wizją masowego głodu, wojen, chorób i śmierci. Obecnie najbardziej zalęknieni uważają, że sukces odniesiemy dopiero wtedy, gdy zmniejszymy swoją liczebność, zasięg geograficzny, biomasę, płodność, itd. To inspiruje do przemyśleń bowiem takie zachowanie społeczne w przyrodzie nie zostało dotąd dobrze rozpoznane, a wydaje się, że jest absolutnie wyjątkowe. Całkowicie przeczy temu, że nie wyróżniamy się ze świata zwierząt. Jak dotąd jesteśmy jedynym członkiem stowarzyszenia „Solidarności Międzygatunkowej”, bo mrówka argentyńska, pchła, drożdże piwne, kryl i nużeniec nie obciążają swych sumień: nadmiarem osobników, nadwagą biomasy, płodnością, rozprzestrzenieniem, zabijaniem i spożywaniem innych, konkwistą obcych terytoriów, itd. Co jakiś czas do stowarzyszenia chcemy zapisać jakieś inne gatunki np. wspomnianą sójkę, która karmi swe młode wysokokalorycznymi pisklętami swoich ofiar i odnosi sukces kosztem innych. Czy chęć układania przyrody wg. zachcianek miłośników śpiewu sikor, nie pachnie antropocentryczną hegemonią?

Przyglądając się kolonijnym owadom, choćby wymienionym mrówkom, podziwiamy doskonałe układy społeczne. Inna sprawa czy to zasadne, ale niewątpliwe jest, że przyczyną ich sukcesu i jego miarą jest właśnie wielka liczebność. Czy tak postrzegamy także siebie? Zamiast sprawnej, zorganizowanej społeczności jednego gatunku widzimy mnożący się, przerażający, rój barbarzyńców, niszczący wszystkich i wszystko wokół. Oto ostatnia i pierwsza z kręgu ludzkich nikczemności, która w synergii z nadliczebnością i rozpowszechnieniem ma charakteryzować obecne oblicze człowieka. Jest to bardzo swoiste i subiektywne kryterium oceny istnienia gatunku, dlatego że w ekosystemie nie są możliwe sytuacje win–win, a w przyrodzie, mimo że ją lukrujemy gdzie się da i ile się da, konkurencja jest stałym elementem życia, tak jak narodziny i śmierć. To właśnie skala oddziaływania, którą powyżej pewnego progu nazywamy zniszczeniem, jest przyczyną deprecjonowania sukcesu człowieka aż na trzech poziomach. Rzekomo żaden inny gatunek nie ma takiej zdolności niszczenia życia jak człowiek. Objawia się to między innymi masowym wymieraniem innych gatunków, którego jesteśmy przyczyną. Już na wstępie zaznaczyłem, że popełniamy błąd nie doceniając tego co niewidoczne. Nawet najwięksi destruktorzy wśród nas mogą tylko pomarzyć o takim sukcesie gatunkowym, jaki wielokrotnie, w przeszłości, odnosiły bakterie siarkowe, ukrywające się w beztlenowych głębiach oceanów – jak Tytani wtrąceni w otchłanie zapomnienia Tartaru. To one powodowały większość wielkich wymierań, które są dziś granicami okresów geologicznych. Około 200 tys. lat historii człowieka rozumnego, zdolności niszczenia i tworzenia, niedostępnego innym poznania dziejów życia, winno nas nauczyć, że jesteśmy samotnym gatunkiem, który może inne  uratować, a nawet przenieść na inne planety.     

 

 

http://www.slate.com/articles/health_and_science/green_room/2007/09/global_swarming.html

http://www.econlib.org/library/Malthus/malPlong1.html

Ward Peter 2010: Hipoteza Medei. Czy życie na Ziemi zmierza do samounicestwienia? Prószyński Media Sp. z.o.o, Warszawa.

 

 



tagi: ekologizm  depopulacja 

Greenwatcher
11 kwietnia 2018 14:06
4     1546    7 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

Grzeralts @Greenwatcher
11 kwietnia 2018 22:42

Oni i tak przyjadą swoimi pickupami w dieslu do lasu, żeby tam ratować przed wycinką uprawę leśną. Ta herezja jest odporna na wszelką logiczną argumentację (jak to herezja). 

zaloguj się by móc komentować

ainolatak @Greenwatcher
13 kwietnia 2018 20:56

Bardzo lubię Pana notki, ale tą pobił Pan samego siebie. Świetnie się czytało. Myślę, że swarministów trzeba wysyłać w głębie oceanów z misją ostrzeżenia kryla przed ludzką ekspansją. Opowiedzą tam o szkodach przez nas wyrządzanych, ale także możliwościach sukcesu jakie dajemy…może kryle okażą się równie perfidne jak mrówki argentyńskie? ;)

Ale myślę też, że jesteśmy tylko wtedy samotnym gatunkiem, jeśli żyjemy bez Boga.

 

zaloguj się by móc komentować

Greenwatcher @ainolatak 13 kwietnia 2018 20:56
13 kwietnia 2018 22:50

Amen.  (i dziękuję, a termin swormiści jest pionierski - będę niecnie wykorzystywał)

zaloguj się by móc komentować


zaloguj się by móc komentować